Żeby mówić o „miłosierdziu” warto
sięgnąć do historii, a dokładnie do Średniowiecza, w którym to rycerz oprócz
miecza, którym zdobywał „chwałę” na polach bitewnych, przy swoim boku zawsze
miał nieduży sztylet, który nazwano „misericordia”, czyli miłosierdzie.
Ten sztylet służył rycerzowi do
tego, aby w przypadku zadania ciężkiej rany przeciwnikowi, mógł „dobić” rywala,
żeby się nie męczył. Oczywiście wynikało to z tego, że w tamtych czasach
medycyna była na niższym poziomie i to powodowało olbrzymie cierpienie
poszkodowanych, czy też chorych. Zauważyć warto w tym miejscu, że skutkiem
„miłosierdzia” była śmierć. Jak dzisiaj pojmowane jest „miłosierdzie”? Otóż,
religie odwołują się w tej kwestii do idei „sądu ostatecznego”, czyli de facto do
zjawiska pośmiertnego, jednak w dobie coraz większych możliwości medycyny,
religie zgodziły się na cierpienie ludzkie nawet wbrew opinii specjalistów. W
tym miejscu zadaję sobie pytanie: jeżeli od samego początku religie uważają, że
życie człowieka jest w rękach „boga”, to dlaczego w Średniowieczu rycerze mogli
decydować o śmierci przeciwnika, a współcześni lekarze już nie mogą? Czyż nie
widać od razu różnicy profesji pomiędzy rycerzem a lekarzem? Do czego więc
służy religii pojęcie „miłosierdzia”? Otóż, uważam, że człowiek za wszelką cenę
chce utrzymywać drugiego człowieka w niewoli mentalnej, by ten był mu
posłuszny. A jeżeli nawet ta niewola okazuje się cierpieniem, to przecież zawsze
można liczyć na „miłosierdzie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz